Choć ze stolicy Ugandy, Kampali, do wioski Koja jest tylko 60 kilometrów, dojazd zajmuje mi ponad cztery godziny. Korzystam z lokalnego transportu, czyli popularnych w Afryce Wschodniej taksówek wieloosobowych – matatu. To stare, rozklekotane busy, które ze względu na stan techniczny, fatalne drogi i ogromne korki w Kampali i na jej przedmieściach, poruszają się bardzo wolno. Po dwóch przesiadkach dojeżdżam do Kisonga, ostatniej większej miejscowości, i tam już muszę wziąć boda – boda, czyli taksówkę motocyklową. Kończy się tu asfalt i ostatni etap jedziemy w koleinach afrykańskiej wiejskiej drogi.
Muzungu we wsi Koja
We wsi Koja wszyscy wiedzą, że przyjadę, bo kilka dni wcześniej poinformowałem o tym lokalną szkołę. Gdy wjeżdżamy motorkiem do wioski, biegnie za mną gromadka dzieci…
- Muzungu! Muzungu! – krzyczą zdyszane, co w suahili znaczy „białas” – i gdy się zatrzymujemy, każdy z maluchów koniecznie musi uścisnąć mi rękę. Biali ludzie docierają tu rzadko i dla dzieci, ale także mieszkańców wioski, jestem niesamowitą atrakcją. Za chwilę przychodzi Dawid, nauczyciel z lokalnej szkoły, który będzie moim przewodnikiem. Daje mi kalosze. Jest pora deszczowa i to konieczne, żeby dojść do miejsca, gdzie znajdował się w czasie wojny polski obóz i cmentarz. Gdy idziemy, pytam Dawida, jak często te miejsca są odwiedzane przez Polaków.
- Dwa, trzy razy w roku – mówi mój przewodnik. – W tym roku ty jesteś drugi. W ubiegłym roku była też dwójka polskich wolontariuszy, którzy uczyli nasze dzieci w szkole.
Serce szybciej bije
Po półgodzinnym marszu serce zaczyna bić mi szybciej i trochę ściska w gardle. To nie zmęczenie, ale wzruszenie. Na jednym ze wzgórz widać powiewającą polską flagę, 6 tys. Kilometrów od Polski. To maszt na cmentarzu naszych rodaków, którzy w drodze do Ojczyzny pozostali już na zawsze na ugandyjskiej ziemi. Jak na lokalne warunki, cmentarz jest w dobrym stanie. Został odnowiony przez polską ambasadę w Nairobi kilkanaście lat temu. Otoczony jest murem pomalowanym w polskich barwach narodowych. Przy wejściu jest informacja w języku polskim i angielskim: „Cmentarz polskich uchodźców, byłych więźniów radzieckich łagrów na Syberii, przybyłych do Ugandy podczas II wojny światowej”. Wewnątrz jest ponad 90 krzyży. Ci, którzy tu spoczywają, to dzieci, które przegrały walkę z chorobami tropikalnymi, a także ich opiekunowie. Jest także pamiątkowa tablica polskiej wyprawy Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, która dotarła tu w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Osiedle polskich Sybiraków znajdowało się około kilometra od cmentarza, na cyplu przy samym Jeziorze Wiktorii. Dawid prowadzi mnie tam, ale po obozie nie zostało już nic. Po 1950 roku lokalni mieszkańcy rozebrali domy, a resztę dokończyły tropikalne deszcze. Dziś teren obozu porastają drzewa. Tam gdzie ich nie ma, miejscowi rolnicy uprawiają sukumę, maniok i kukurydzę. Resztki wyposażenia domów z polskiego osiedla mają u siebie we wsi tutejsi mieszkańcy. Dla Polaków, którzy dotarli tu kilkadziesiąt lat temu, przebywając daleką drogę z Syberii poprzez Iran, Liban i Indie, była to „ziemia obiecana”. Tak przyjazd do wioski Koja opisywała w swych wspomnieniach Teresa Rogińska – Słomińska, która przybyła tam, mając 14 lat.
„Domek był piękny i wygodny”
„Do Koja przyjechałam w październiku 1943 roku. Osiedle było pięknie położone, na niewielkim wzgórzu, otoczone z trzech stron wodami Jeziora Wiktorii. (…) Domki zbudowano z trzciny, pobielono wewnątrz i w środku, dach pokryto słoniową trawą. Nie było w nich sufitów ani podłóg, w oknach zainstalowano siatki. Nie było wody, elektryczności ani kanalizacji. Kuchnie ze względu bezpieczeństwa mieściły się w oddzielnych budynkach. Mimo tych prymitywnych warunków dla mnie nasz domek był bardzo piękny i wygodny, gdyż dobrze jeszcze pamiętałam ziemniaki na zesłaniu czy namioty, szałasy i baraki, w których mieszkaliśmy, w Iranie i Indiach” – wspominała Teresa Rogińska – Słomińska. I dodawała, że na osiedlu uchodźców w Koja był polski kościół, Państwowe Gimnazjum i Liceum Humanistyczne. Był także teatr amatorski prowadzony przez nauczycielki, funkcjonowało harcerstwo. „Płynęły lata, wojna trwała nadal, a mnie się wydawało, że gdy się skończy, wrócę do domu, z którego tak brutalnie zostałam wyrwana i wywieziona na Syberię” – pisała we wspomnieniach pani Teresa. „Będąc w IV klasie, założyliśmy Klub Starych Panien. Przyjęliśmy nowe niepopularne imiona, jak Agrypina, Ksantypa, Prudencjanna itp.
Z powziętych przez członkinie „klubu” postanowień dwa najważniejsze to: nigdy nie wychodzić za mąż oraz 5 maja 1955 roku o godzinie piątej po południu spotkać się w Ostrej Bramie. Życie i historia zweryfikowały oba nasze postanowienia. Wszystkie wyszłyśmy za mąż, a do spotkania w Ostrej Bramie nie mogło dojść z wiadomych względów”.
Pamięć o Polakach w Koja
W Koja nie ma już nikogo, kto żył w okresie, kiedy znajdował się tu polski obóz. Ostatni mieszkaniec wsi, który bawił się z polskimi dziećmi, zmarł kilka lat temu. Ale historię o Polakach, którzy tu mieszkali, zna dobrze każdy mieszkaniec Koja. Dawid prowadzi mnie do lokalnego „centrum zdrowia”. – To ważne, musisz to zobaczyć, bo to wybudowali Polacy – mówi. Ten niewielki szpital powstał dzięki zbiórce pieniędzy przeprowadzonej przez polskich Sybiraków przy współpracy z rządem Rzeczpospolitej. Nowoczesny budynek wyróżnia się na tle lichych chatek, często glinianych, w których żyją mieszkańcy Ugandy okazali nam w czasie wojny. Na budynku szpitala wisi duża tablica informacyjna z historią polskich Sybiraków, którzy dotarli do Koja. Jest też wspomnienie jednego z uchodźców, który tu przyjechał. „Afryka wydaje się być niebem na ziemi! Gdy w końcu dotarliśmy do celu, lokalni mieszkańcy czekali na nas, witali nas kwiatami i częstowali owocami” – napisał.
W języku polskim i angielskim można też przeczytać o historii tułaczki naszych Sybiraków: „W 1942 roku do Afryki Wschodniej i południowej przybyli pierwsi polscy uchodźcy. Łącznie w latach 1942-1952 na terenach obecnej Ugandy, Tanzanii, Kenii, Zambii, Zimbabwe i RPA zamieszkiwało około 20 tysięcy Polaków. Założono 22 polskie osiedla: największe w Tangeru w Tanzanii oraz w Masindi i w Koja w Ugandzie. W osiedlu w Koja zamieszkało około 3 tysięcy Polaków. Ziemia Ugandyjska stała się dla polskiej ludności miejscem, gdzie bezpiecznie mogli przeczekać wojnę. Stosunki Polaków z lokalną ludnością były bardzo dobre”.
Ugandyjskie dzieci na biało – czerwono
Jest jeszcze jedno miejsce, które chce mi pokazać Dawid. To szkoła w Koja. Uczy się tu 300 dzieci. Mundurki mają w biało - czerwonych barwach i to nie przypadek. – Tę szkołę wybudował i utrzymuje Robert Noga i jego fundacja – informuje mnie Dawid. Budynki powstały w ciągu ostatnich kilku lat. Klasy są dobrze wyposażone, ale zanim dotarli tu Polacy z Fundacji Dzieci Afryki, która wspiera najuboższych w kilkunastu krajach Czarnego Lądu, było zupełnie inaczej.
- Przyjechaliśmy tu ponad 10 lat temu zobaczyć polski cmentarz i to, co zostało po osiedlu uchodźców – mówi Robert Noga, założyciel i prezes Fundacji Dzieci Afryki.
- Rolę szkoły pełniła wtedy licha szopa zbita z desek. Postanowiliśmy wybudować szkołę z prawdziwego zdarzenia. Ze względu na to, że mieszkali tu Polacy w czasie wojny i żeby pielęgnować pamięć o nich. Robert dodaje, że część mieszkańców Koja utrzymuje się dziś z rybołówstwa. Inni żyją w całkowitym ubóstwie. We wsi wciąż nie ma prądu, bieżącej wody i kanalizacji. Większość rodziców nie ma pieniędzy na opłacanie czesnego za naukę dzieci. Dzieci wykorzystywane są do ciężkiej pracy od najmłodszych lat, a dziewczynki do prostytucji, z której korzystają przyjezdni rybacy. Dlatego uczniowie objęci są programem „Adopcja na odległość”, finansowanym przez polskich sponsorów, których wyszukuje Fundacja. Bez tego programu nie mogłyby chodzić do szkoły. Taka jest dziś rzeczywistość nie tylko w Koja, ale także w wielu miejscach Ugandy – jednego z najbiedniejszych krajów Afryki.
- Od kiedy wybudowaliśmy szkołę, dzieci wyposażone są w biało – czerwone mundurki, przybory szkolne i podręczniki – opowiada Robert. – Pojawiła się dla nich nadzieja, bo edukacja stwarza im szanse na przyszłość. W Ugandzie wciąż duży odsetek ludzi nie potrafi czytać i pisać. I właśnie ci żyją w największej biedzie.
Ale Fundacja dba także o to, żeby pamięć o Polsce i naszym obozie w Koja przetrwały w świadomości lokalnych mieszkańców, zwłaszcza tych najmłodszych. Dzieci w szkole uczą się o polskiej historii. A gdy przyjeżdżają tu przedstawiciele Fundacji Dzieci Afryki, a są każdego roku, na cmentarzu przy dawnym polskim osiedlu odbywają się msze święte z udziałem dzieci ze szkoły oraz lokalnych mieszkańców.
Tomasz Duklanowski
Gazeta Polska nr 18/2024
FUNDACJA DZIECI AFRYKI
al. Zjednoczenia 13
01-829 Warszawa
tel. 22-381-27-74, 601-319-878
rachunek w mBank:
04 1140 2004 0000 3302 8070 6407
09 1140 2004 0000 3902 8070 7963
kod SWIFT: BREXPLPWMBK